Pamiętnik starego drzewa.

Pamiętnik starego drzewa.
Około 200 lat temu...
Pamiętam ten czas tak, jakby to wszystko działo się wczoraj. Tłum wiwatujących ludzi, a na twarzy każdego z nich promienny uśmiech. Nie bez powodu się cieszą – w Polsce ogłoszono pierwszą konstytucję. Był to piękny majowy dzień, dokładnie godziny popołudniowe . Słońce jasno i radośnie świeciło , oświetlając każdy mój mały jeszcze wtedy listek i odbijając pojedyncze promyki wyglądające niczym maleńkie zwierciadełka. Dwóch silnych mężczyzn wyjęło moje korzenie z płóciennego worka i tak gwałtownie włożyło we wcześniej wykopany dół, że aż się przestraszyłem. Słyszałem glosy okolicznych gapiów mówiące, że kiedyś na pewno będę przepięknym dębem i że to najlepsza pamiątka tak wielkiego momentu w dziejach naszej Ojczyzny. Tak. Zostałem posadzony w dniu uchwalenia konstytucji 3-go maja, aby wszystkim przypominać, że są Polakami. Wielu z nich może tego nie rozumiało tak jak ja, ale mimo to cieszyli się z pozostałymi. Ten dzień zawsze pozostanie w mej pamięci jako dzień radości, uśmiechu, a zarazem patetycznego uniesienia i dumy z polskości. Dla mnie był to również początek nowego życia...

100 lat później(wiosna 1891- 1914)...
Jakże świat jest pięknie stworzony. Wszystko jest jednym wielkim mechanizmem, którego trybiki idealnie do siebie pasują i się zazębiają. Wszystko ma swój określony sens i uzasadnienie. Zawsze takie myśli nachodziły mnie wraz z przybyciem wiosny. Łączyła się ona dla mnie z czasem powrotu ptaków z ciepłych krajów. Zimą bardzo mi zawsze brakowało ich miłego świergotu, słodkiego ciężaru ich gniazd. Uwielbiałem obserwować jak pieczołowicie dobierają gałązki na nowe gniazdka, aby w końcu umiejscowić je w bujnym gąszczu moich silnych gałęzi. Cudowna była świadomość że mogę dać komuś schronienie i poczucie bezpieczeństwa. To właśnie marzec jest czasem, kiedy do nowego życia budzi się, bądź rodzi, tysiące istot, młodych roślinek. Słońce zaczyna święcić ze zdwojoną mocą po zimowym odpoczynku. Zawsze tak to sobie tłumaczyłem nie mogąc zrozumieć następstwa pór roku. Myślałem, że po czasie kiedy musi ono pracować na pełnych obrotach (mam na myśli lato) potrzebuje chwili wytchnienia i odpoczynku którym jest właśnie zima. Ale wróćmy do moich wspomnień. Z mojej wysokości, która jest całkiem pokaźna mogłem obserwować prawie całe miasteczko. Mogłem, ponieważ teraz jest ono niestety gęsto zabudowane gmachami daleko ode mnie wyższymi. Więc kiedy jeszcze górowałem nad moją rodzinna miejscowością mogłem patrzeć na dzieci chodzące do szkoły, przysłuchiwać się ich pociesznym głosikom i śmiechom kiedy przebiegały obok mojego grubego pnia, czuć tupot ich małych nóżek w korzeniach znajdujących się blisko pod powierzchnią ziemi. Codziennie rano, gdy budziłem się wraz ze świtem, aby podziwiać wschód od zawsze fascynującego mnie słońca czekałem z utęsknieniem na moment wyjścia dzieci ze szkoły. Była to jedna z moich największych przyjemności w ciągu całego dnia, jednak nie jedyna. Należały do nich również te chwile, kiedy mamy wraz z dziećmi przychodziły na spacery do mojego parku i mogłem tulić je do snu szumem moich gałęzi i szmerem liści, a zmęczonym matkom dać ukojenie w ich cieniu. Pamiętam jak pewnego niedzielnego popołudnia do mojego parku przyszła rodzina z dwójką dzieci. Tata, mama i dwie małe dziewczynki w wieku przedszkolnym. Tata przyniósł ze sobą przenośną huśtawkę i zawiesił jej dwa końce na jednej z moich najniższych gałęzi. Jakim miłym uczuciem było dla mnie bujanie nimi, choć na początku za bardzo nie wiedziałem jak mam się zachowywać. Czy pomagać rozhuśtać się dziewczynkom czy biernie czekać aż zrobią to ich rodzice. Bałem się trochę że im zrobię krzywdę ale na szczęście nic złego się nie wydarzyło i potem już co niedzielę odwiedzała mnie ta szczęśliwa rodzina, aż pewnego dnia przyszła sama mama z córeczkami. Była bardzo smutna i ukradkiem płakała. Zachodziłem w głowę co mogło się wydarzyć, aż w poniedziałek moje najgorsze podejrzenia się potwierdziły .Niedaleko parku przechodził kondukt pogrzebowy, a za trumną szła owa młoda kobieta za obie ręce trzymająca mocno swoje jedyne już teraz pociechy. To wydarzenie skłoniło mnie do głębokich refleksji na temat istnienia świata i życia na ziemi i po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że sens wszystkiego co żyje jest w przekazywaniu tego życia dalej. Sam przyczyniłem się do powstania paru nowych istnień. Może nie bezpośrednio, ale jednak Na przykład poprzez bycie domem małych zwierzątek takich jak wiewiórki czy różnego rodzaju ptaki, o czym wspominałem już wcześniej. Chciałbym jeszcze opisać jeden epizod z mojego stosunkowo bardzo długiego, ale jak na dąb całkiem normalnej długości życia. Otóż pewnego dnia rano nie mogłem ujrzeć wschodu słońca, który jak wcześniej wspominałem był jednym z moich ulubionych momentów dnia, ponieważ cale niebo było przysłonięte kotarą ciemnych, ołowianych chmur. Co jakiś czas ciszę jesiennego poranka rozdzierał grzmot. Przyznaję, że nigdy nie lubiłem burzy, a czasami nawet się jej bałem. Oczywiście towarzyszący jej deszcz nieraz niósł mi ulgę i ukojenie po spiekocie dnia, ale bywały chwile, kiedy wolałbym być dłużej bardzo spragniony, aniżeli przeżywać to, co przeżyłem tamtego dnia a co gorsza nocy. Cały dzień przeminął mi w atmosferze bardzo smutnej i samotnej, ponieważ, gdy pada deszcz nikt nie wychodzi na dwór i nawet dzieci wracające ze szkoły są przygnębione i bez codziennej radości. Nie to jednak było najgorsze. Gdy nastała noc, a o tej porze roku dzieje się to bardzo gwałtownie i wcześnie zaczęło się najdłuższe dziesięć godzin mojego życia. Wiatr smagał moje gałęzie wymiatając z nich co mniejsze gniazdka, dął z ogromną siłą z każdej strony tak mocno, że bałem się żeby mnie nie wyrwał razem z korzeniami. Raczej nigdy nie boję się o moje istnienie, ponieważ wszyscy mnie szanują ze względu na okazję mojego posadzenia w tej okolicy, ale wobec sił natury wszyscy jesteśmy bezbronni. Tej nocy po raz pierwszy bałem się. Czułem że z minuty na minutę objętość mojej pysznej korony maleje. Było mi jej strasznie żal, ale to w tym momencie nie było najważniejsze. Kołatała misie tylko jedna myśl: za wszelką cenę się nie poddać i przeżyć. I nagle stało się coś czego nie mogłem sobie przypomnieć nawet następnego dnia rano. Po prostu o świcie jak zwykle się obudziłem i widok, który ujrzałem spowodował, że pierwszy raz naprawdę zapłakałem nad swoim losem. W promieniu stu metrów porozrzucane były moje gałęzie, a raczej ich szczątki, skotłowane kępki liści, które jeszcze tydzień temu kołysały do snu swym szumem malców w wózeczkach. Cały następny tydzień byłem przygnębiony i z tego, co sobie przypominam nie cieszył mnie nawet śmiech dzieci, które z moich niezliczonych obłamanych przez wiatr gałęzi zrobiły sobie domek na sąsiednim buku. W innych okolicznościach zapewne zniżałbym niższe partie moich gałęzi, aby to właśnie w nich ulokowane zostało nowe miejsce zabaw maluchów, ale w tamtym czasie kompletnie na niczym minie zależało. Byłem złamany zarówno fizycznie jak i psychicznie. Myślę, że moje zachowanie było zupełnie adekwatne do krzywdy wyrządzonej mi przez naturę, ale jak to mówi polskie przysłowie „ nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem”. Oczywiście po pewnym czasie doszedłem z powrotem do siebie, a co za tym idzie znów cieszył mnie świat ze wszystkimi jego codziennymi cudami. Jak wiadomo jesienią przyroda szykując się do zimowego snu mogłoby się zdawać obumiera. Ja jednak nie tak to postrzegam. Ta pora roku wiązała się dla mnie zawsze z pięknymi kolorami moich liści, które przybierały barwy od jaśniutkiej żółci, przez soczysty pomarańcz, aż po dojrzały karmazyn czy amarant. Czułem się wtedy jak książę z cudownej średniowiecznej baśni. Jesień jest również czasem dojrzewania kasztanów. Jest to jedyny czas kiedy się rodzi we mnie nie znane mi przez resztę roku uczucie- zazdrość. Widząc jak wszystkie dzieci przychodzące do mojego parku zbierały się wokół kasztanowców, mnie pozostawiając porzuconego, czułem bolesne ukłucie samotności. Penetrowały one każdą kupkę liści w poszukiwaniu upragnionych kasztanów, z których następnie powstawały przeróżne ludziki, zwierzaki, albo inne stwory dziecięcej wyobraźni. Okres poprzedzający zimę charakteryzował się zawsze i zapewne tak już zostanie niezwykle długimi wieczorami- w sam raz na spacery .Ponieważ tuż pod moim pniem stała w tamtym czasie ławka mogłem być świadkiem szczęścia niejednej zakochanej pary. Było to dla mnie bardzo ważne z tego względu, że sam nigdy nie doświadczyłem miłości, a ci młodzi ludzie przybliżyli mi czym ona jest swoimi spojrzeniami, gestami, pocałunkami czy wypowiadanymi do siebie słowami. Nigdy nie miałem pojęcia jak wiele można sobie powiedzieć milczeniem, aż pewnego jesiennego, aczkolwiek jeszcze niezbyt chłodnego wieczoru na ,można powiedzieć, mojej ławce pewna para siedziała przez ponad dwie godziny nie wymieniając między sobą ani jednego zdania, oglądając wspólnie przepiękny październikowy zachód słońca i od czasu do czasu spoglądając na siebie ,a jednak tym milczeniem powiedzieli sobie daleko więcej niż gdyby mieli ubrać słowa to, co do siebie czuli. Dopiero wtedy to zrozumiałem. Mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Wiele było takich momentów, które na co dzień niby nie miały żadnego znaczenia, a jednak chciałem się nimi podzielić. Wszystko to opisuję w jednym przedziale czasowym, ponieważ przez te kilkanaście lat od osiągnięcia mojej jako takiej dojrzałości do roku 1914 wiele rzeczy w moim życiu się powtarzało i powoli nawet zacząłem wpadać w rutynę, której wtedy bardzo się obawiałem, a później dużo bym dał, aby do niej wrócić...

Related Articles