Czy "30 door key" Jerzego Skolimowskiego jest "Ferdydurke" Gombrowicza ?

Adaptacja jest przeróbką utworu literackiego, mającą na celu dostosowanie go do nowych potrzeb nowych odbiorców bądź do innych niż pierwotne środków rozpowszechniania. Od ekranizacji różni się tym, że nie musi być do końca wierna pierwowzorowi.
Przykładem drugiego z wyżej wymienionych rodzajów adaptacji jest film Jerzego Skolimowskiego „30 Door Key”. Reżyser bazował na dziele Gombrowicza pt. „Ferdydurke”, ale pozwolił sobie na kilka istotnych zmian.
Weźmy choćby sam tytuł. Z jednej strony podobny brzmieniowo, ale w wersji angielskiej (bo właśnie w Anglii pan Jerzy postanowił nagrać opisywany film) nabiera sensu. Skolimowski najwyraźniej wyszedł z założenia, że wyspiarze nie zrozumieliby abstrakcyjnego „Ferdydurke” (nic dziwnego, Polacy też go nie rozumieją...) i zmienił go na całkiem logiczne „Trzydzieste klucze”. Józio, główny bohater, ma bowiem trzydzieści lat i po kolei otwiera nowe etapy swojego dość niesamowitego życia.

Oczywiście reżyser nie poprzestał na zmianie tytułu i chwała mu za to. W jego wykonaniu dzieło to wydaje się bowiem być nieco mniej abstrakcyjne, absurdalne i groteskowe niż to gombrowiczowskie. Usunął z niego wszelkie „pupy” i „łydki”, pozostawił jedynie „gębę”, ale i tak w okrojonej wersji. Nie mamy do czynienia z upupianiem, dorośli ludzie są jedynie uważani za niedojrzałych. Niby to samo, a o ile łatwiej zrozumieć!
Również nowoczesność Skolimowski przedstawił jako taką, a nie jako kolejną część ciała, łydkę. Do interpretacji została nam gęba, ale nie przejmujmy się, po książkowej wersji lektury chyba już nic nie może się wydawać nie do zinterpretowania! W filmie gęba to najzwyklejsza maska, jaką każdy z nas czasami przybiera. Nic strasznego, prawda? Miętus szuka parobka, bo jemu nie przyprawia się gęb. Sam Miętalski ma ich mnóstwo, ale jest na dobrej drodze do wyzwolenia się. Żeby było łatwiej, grany przez Zbigniewa Zamachowskiego lokajczyk dostaje imię – Tomasz. Aby nie wprowadzać widza w kompleks niższości, Skolimowski praktycznie usunął ze swojej adaptacji trudne do zrozumienia wątki Filidora i Filiberta. Pozostawił jedynie niezbędne do zachowania ciągu przyczynowo – skutkowego (o ile kontemplując „Ferdydurke” w ogóle można o takowym mówić) elementy tych dwóch opowiadań. Scalił je w jedno i wplątał w perypetie Józia. Nie mówią one jednak o formie, są jedynie absurdalnym do kwadratu przerywnikiem w absurdalnym świecie Gombrowicza. Filidorzy nie syntezują ani nie analizują swoich dam serca, wszystko jest prawie logiczne.
W celu jeszcze większego ułatwienia nam oglądania „30 Door Key”, pan Skolimowski dodał kilka nowych elementów, na przykład wprowadzenie w świat nowoczesności, czyli scenę w parku, kiedy Józio i Pimko idą do Młodziaków. Jej zadaniem jest skonfrontowanie staromodności i romantyzmu głównego bohatera z postępowością. Z jednej strony widzimy sielski park, staw i pana grającego na fortepianie, z drugiej zaś belfra opowiadającego o erotyzmie i pięknie pensjonarki, z którą Józiowi przyjdzie mieszkać.
Innym wprowadzonym przez reżysera elementem są maski przeciwgazowe, według mnie synonimy gęb. Młodziakowie odbywają w nich stosunek, bo udają nowoczesnych, ludzie chodzą po ulicach, bo nie chcą być rozpoznawalni.
Jednak oprócz wprowadzenia wątków mających na celu ułatwienie odbioru filmu, reżyser dodał kilka zdecydowanie go utrudniających.
Na przykład motyw jeźdźców, gdy Józio i jego rodzinka jechali na mecz żabojadów. Nie ukrywam, że ci krzyżakopodobni panowie wprowadzili mnie, zwykłego, wolno kojarzącego fakty, widza w pewną konsternację. Moje zakłopotanie jest dodatkowo potęgowane przez to, że mimo upływu kilku dni ciągle nie rozumiem, o co artyście chodziło.
Myślę, że pan Skolimowski wtrącił ów motyw, jak również kilka innych, na przykład parobków urządzających rebelię w domu Hurleckich, aby podkreślić fakt, że jego film nie jest ekranizacją dzieła Gombrowicza, tylko jego luźną adaptacją.

Całokształt „30 Door Key” wywarł na mnie nieco mniejsze wrażenie nią „Ferdydurke”, ale bez wątpliwości był bardziej przyjazny memu zmęczonemu umysłowi. I myślę, że właśnie o to chodziło panu Skolimowskiemu. Zrezygnował z wierności pierwowzorowi na rzecz przykucia uwagi zarówno brytyjskiego, jak i polskiego widza. Do tego naprawdę dobrze dobrał muzykę: głośną i dynamiczną lub spokojną, w zależności czego dotyczyła dana scena. Można pomyśleć, że zestawienie twórczości Chopina z pieśniami w stylu „My, pierwsza brygada” nie jest do końca trafne, ale cały ten film chyba miał być taki – dziwny i niezupełnie realny.

Related Articles